Dzień dobry,
Dziś zapraszam do przeczytania wywiadu, który przeprowadziłam via mail z panią Alicją Łukawską,
Dziś zapraszam do przeczytania wywiadu, który przeprowadziłam via mail z panią Alicją Łukawską,
![]() |
Autorka, moja rozmówczyni. Zdjęcie pochodzi z prywatnego albumu pani Łukawskiej. Z podpisu wynika, że tłem jest Malbork. |
bardziej znaną w blogosferze jako Maria Orzeszkowa, którą to książkę recenzowałam niedawno: recenzja. Wywiad jest troszkę za długi jak na standardy blogowe, ale tak miło mi się z panią rozmawiało, tak z 4 moich pytań rozwinęły się następne, że publikuję tę rozmowę w całości.
Jak to jest, gdy się
widzi swoje nazwisko w księgarni?
AŁ: Chodzi o wydanie
książki? Tak się złożyło, że nie widziałam jeszcze swojego
nazwiska w księgarni! Książka ukazała się w połowie maja, teraz
mamy koniec lipca, a ja przez większą część tego czasu
siedziałam w domu, bo skręciłam sobie kolano. Od bardzo dawna nie byłam w żadnej księgarni
stacjonarnej. Widziałam jednak swoją książkę w różnych
księgarniach internetowych i to jest bardzo fajne uczucie. Natomiast
do swojego nazwiska w druku jestem przyzwyczajona od dawna i nie robi
to na mnie wielkiego wrażenia, bo od lat publikuję różne teksty
dziennikarskie i publicystyczne. Pierwsze moje próby dziennikarskie
były jeszcze na studiach w magazynach studenckich, potem przyszła
kolej na „dorosłą” prasę różnego typu. Publikowałam w
dziennikach, tygodnikach, miesięcznikach, kwartalnikach i pismach
naukowych. Występowałam także kiedyś w radiu, gdzie czytałam
swoje recenzje książkowe.
Czyli
jest Pani doświadczoną dziennikarką, potem blogerką, a teraz
pisarką. Prawdę mówiąc widać to doświadczenie, gdy się czyta
Pani teksty. Ale w czym się Pani najlepiej czuje? A gdyby mogła
Pani wybrać rodzaj dziennikarstwa, które najbardziej Pani
odpowiada, to byłaby to prasa codzienna, magazyn opiniotwórczy,
magazyn internetowy, czy youtube?
AŁ:
Jak jeszcze pracowałam w prasie, to zwykle było mi wszystko jedno,
co i dla kogo piszę, byle płacili. W redakcjach uczyli mnie ludzie
ze starej szkoły, którzy twierdzili że dziennikarz to jest
człowiek do wynajęcia, który powinien umieć napisać wszystko i
to szybko, na zasadzie „na wczoraj”. Mówili mi, że dziennikarz
jest tylko rzemieślnikiem. Nie ma i nie powinien mieć poglądów
politycznych. On tylko przekazuje informacje, a nie opinie. Od
początku zaakceptowałam to podejście, bo bardzo chciałam nauczyć
się tego zawodu. Dzięki temu rozpisałam się i opanowałam chyba
wszystkie gatunki dziennikarskie, od małej notatki informacyjnej po
duży reportaż czy tekst publicystyczny. To mi się bardzo przydało
w czasach, kiedy przez jakiś czas byłam redaktorem naczelnym w
małym tygodniku i nieraz bywało, że sama zapisywałam całe
strony, jak moi ludzie zawiedli. Nauczyłam się też wtedy robienia
korekty, redagowania tekstów, robienia zdjęć zamiast fotoreportera
(zawsze były oszczędności!), a nawet makietowania stron w gazecie
(kiedyś to się robiło „na piechotę”, a nie przy użyciu
komputera). Najgorsze zawsze było dla mnie pisanie tekstów
reklamowych na zamówienie reklamodawcy, wywiadów (uważam, że
wywiad to najtrudniejsza forma dziennikarska) i układanie podpisów
pod zdjęcia. Youtuberką jeszcze nie byłam, więc nie wiem, jak to
jest. Ale wszystko przede mną. Mam konto na Youtube.
A
czym się różni blogowanie od dziennikarstwa?
AŁ:
Blogowanie to jest nowa forma przekazu, która chyba jeszcze nie
została opisana przez teoretyków sztuki dziennikarskiej. Mam
wrażenie, że dobry, literacki wpis na blogu najbardziej przypomina
felieton gazetowy. A felieton to bardzo trudna forma, czasem
zahaczająca nawet o esej. Powinna tam się znaleźć konkretna treść
i coś od siebie. I to „coś od siebie” jest tu właściwie
najważniejsze. Ideałem felietonisty w literaturze polskiej są dla
mnie Bolesław Prus, Stefan Kisielewski i Stanisław Michalkiewicz.
Zwłaszcza ten ostatni jest dla mnie nieustannie wielką inspiracją.
Napisała
Pani książkę o duchach, teraz kończy Pani pisać wspomnienia o
swojej mamie. Moje pytanie brzmi: czy marzy pani o napisaniu
powieści, tak jak wiele osób, w tym ja, o napisaniu 'powieści,
która zawrze całą mądrość o życiu”?
AŁ:
Wspomnienia mojej mamy już spisałam, zredagowałam, wydrukowałam,
mama je autoryzowała i już je wysłałam do wydawcy. Zobaczymy, co
będzie dalej… A w ogóle to jest dobre pytanie! Czy ja marzę o
napisaniu powieści… Tu mi się przypomina taka moja ulubiona w
dzieciństwie powieść Astrid Lindgren pt.”Dlaczego kąpiesz się
w spodniach wujku?” (inny tytuł „My z Wyspy Saltkrakan”). Tam
występuje taka dziewczynka, która ma takie marzenie, że jak będzie
stara i gruba, to będzie pisać książki. To był kiedyś również
mój plan na życie. I jeszcze chciałam na emeryturze podróżować
do obcych krajów. Z tych podróży chyba nic nie wyjdzie z powodu
moich licznych chorób. Pozostaje mi więc tylko to pisanie książek.
Dla zabicia czasu lepsze to niż robienie skarpet na drutach.
A
mówiąc serio, to zawsze jakoś w środku wiedziałam, że będę
pisać. Chciałam pisać. Taką miałam wewnętrzną potrzebę. Na
razie napisałam książkę o tych duchach na Kresach Wschodnich.
Spisanie historii życia mojej matki to był właściwie mój
obowiązek jako córki. Zaś co do powieści, to od pewnego czasu
chodzi mi po głowie taka historia przygodowo-wojenno-szpiegowska. Ja
jej nie wymyśliłam, ona do mnie przyszła sama, kiedy szukałam
materiałów na temat wojennych losów moich krewnych. Z tym, że nie
jest to opowieść o mojej rodzinie, ale o zupełnie obcych ludziach.
Ale nie wiem, czy ją spiszę, bo musiałabym sporo jeszcze nad nią
popracować, poszukać materiałów, tu i tam pojechać na wizję
lokalną. Na razie mam bohatera, a raczej bohaterkę, która mi się
zjawiła sama, jak na seansie spirtystycznym. Będę ją obserwować,
może mi coś opowie o sobie? Natomiast o pisaniu na temat „mądrości
życiowych” nigdy nie myślałam. Obawiam się, że nie mam chyba
żadnych „mądrości” do przekazania czytelnikom. Natomiast
chciałabym, żeby dobrze się bawili czytając, to co napiszę. Na
razie myślę o trzeciej książce i to jeszcze nie będzie powieść.
Czekam więc na te książki! Czy
wciąż się Pani czuje blogerką, czy już pisarką?
AŁ:
Szczerze mówiąc, nie czuję się ani blogerką, ani pisarką. Blog
to jest tylko dzienniczek moich lektur, takie zapiski, którymi
dzielę się ze światem. Tych blogów zresztą było kilka, bo jak
mi się znudziły, to je bezlitośnie kasowałam. Ten obecny jest
najdłuższy, prowadzę go już około czterech lat. Dodatkową
korzyścią z pisania bloga jest bardziej świadome wybieranie
lektur, samodyscyplinowanie, codzienne lub prawie codzienne ćwiczenie
stylu pisania, no i wirtualne poznawanie ciekawych ludzi, których
trudno byłoby mi poznać w inny sposób. Pisarką też się nie
czuję. W ogóle, czy po wydaniu jednej książki można uważać się
za pisarkę? To chyba byłoby mocno na wyrost! Ja tam skromna jestem!
Natomiast ciągle jeszcze czuję się dziennikarką, choć już dawno
nie uprawiam tego zawodu w sposób czynny. Jak człowiek zasmakował
tego fachu, nauczył się pewnych zachowań i stylu pisania, to już
to gdzieś w środku zostaje.
Pani
słowa wydają mi się wzorem dla psychoanalityka. Że zawody się
tylko pełni w życiu, a my nie jesteśmy tym co robimy, że jesteśmy
czymś więcej.... Mi kilka lat zajęło, żeby do tego dojrzeć i
przestać się frustrować.... Przepraszam, tak mi się skojarzyło.
Ja, odkąd zaczęłam prowadzić bloga, mniej kontroluję swoje
lektury... W przeciwieństwie do Pani, bo dla nieznających Pani
bloga powiem, że poświęcony jest on tematyce kresowej, ale i
powieściom. Czy poza tym co Pani publikuje na blogu czyta Pani
więcej, inne książki?
AŁ:
Czasem czytam poza konkursem jakieś lekkie czytadła, jak się źle
czuję i nie mogę usnąć. To są
zwykle jakieś „obyczajówki” z biblioteki, nawet nie pamiętam
ich tytułów. Ale to są książki, o których nie myślę po
przeczytaniu i nie zawracam sobie głowy notowaniem wrażeń z ich
lektury. Zaglądam też do wielu książek potrzebnych mi do pisania,
ale zwykle nie czytam ich w całości. W ogóle, mam taką zasadę,
że na blogu opisuję tylko te książki, które uczciwie
przeczytałam od początku do końca. A bardzo wiele książek
porzucam w trakcie lektury. Ostatnio właściwie coraz więcej
zaczynam niż kończę.
Pierwszą
książkę poświęciła Pani Kresom i duchom. Jak to jest u Pani,
wierzy Pani osobiście w takie sprawy?
AŁ:
O tym właśnie pisałam we wstępie do książki, gdzie powołałam
się na słynne zdanie francuskiej markizy du Deffand, która miała
powiedzieć coś takiego: „nie wierzę w duchy, ale się ich bardzo
boję”. Nigdy żadnego ducha sama nie widziałam i nie pragnę
zobaczyć. Oj, już mam stracha, jak tylko o tym pomyślałam!
Natomiast mam szacunek do zjawisk, których nie jestem w stanie pojąć
rozumem. Zawsze fascynowały mnie cudze opowieści o duchach, w
młodości zaczytywałam się w angielskich powieściach gotyckich,
potem na studiach napisałam pracę magisterską o polskiej powieści
gotyckiej doby oświecenia i romantyzmu. Później pisałam pracę
doktorską o motywach grozy w polskiej prozie w XIX wieku, niestety,
nie udało mi się jej obronić z powodu różnych zawirowań
życiowych. Jeśli chodzi o duchy, jestem więc raczej teoretykiem
niż praktykiem.
Pochodzi
Pani z Kujaw. Czy u Was też były takie opowieści o duchach jak na
Kresach? Czy to taka cecha tamtego utraconego świata?
AŁ:
Jak już mówiłam wcześniej, zawsze byłam łasa na opowieści o
duchach. W Bydgoszczy na Okolu, gdzie mieszkałam w dzieciństwie,
był stary cmentarz z rozwalającymi się nagrobkami i kaplicami, w
których urzędowali pijacy. Jak się szło przez ten cmentarz, to
można było na alejce natknąć się na leżące kości, które ci
pijacy rozrzucali. Raz z koleżanką znalazłyśmy tam ludzką
czaszkę na środku ścieżki. Ktoś widocznie wyjął ją z trumny i
tam położył, żeby postraszyć przechodniów.
Na
przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dzieci z
Okola opowiadały sobie o „trupiej rączce”, która jakoby
wysuwała się czasem z dziury w jednym grobowcu przy bramie. To
miała być damska ręka z pierścionkami i bransoletami ze złota.
Ale jak ktoś próbował zabrać te precjoza, to ta trupia rączka
zaraz chwytała złodzieja i trzymała mocno, a nawet wciągała go
przez dziurę do środka grobowca. Jedna dziewczynka z sąsiedztwa
zarzekała się, że widziała to zjawisko na własne oczy! Ja jej za
bardzo nie wierzyłam, ale i tak się bałam. Taka miejska legenda
krążyła w Bydgoszczy dość długo. Potem tę dziurę w grobowcu
zamurowano, ale i tak dzieciaki z okolicy omijały go szerokim
łukiem.
No
i oczywiście była też słynna czarna Wołga, którą jeździły
wampiry, porywały dzieci, wysysały z nich krew, a potem porzucały
ciała pod szpitalami. To były czasy Gierka i takie historie krążyły
w całej Polsce. Dzieci w to wierzyły i bardzo się bały. Pamiętam,
jak raz szłam z kuzynką na wsi szosą, ściemniało się i z daleka
zobaczyłyśmy, że jedzie jakiś samochód. A rozmawiałyśmy sobie
właśnie o tej czarnej Wołdze. Ze strachu spanikowałyśmy i
schowałyśmy się do rowu, żeby ci ludzie z tego samochodu nas nie
porwali. Na szczęście, to wcale nie było auto marki Wołga!
Jak
byłam mała, to zdarzyło mi się parę razy trafić do szpitala
dziecięcego w Bydgoszczy. I tam, za każdym razem znalazła się
jakaś dziewczynka, która wieczorem, przy zgaszonym świetle
opowiadała innym dzieciom taką historię, od której wszystkim
włosy dęba stawały na głowie. To leciało jakoś tak: „Był
czarny, czarny las. W tym czarnym, czarnym lesie był czarny, czarny
dom. W tym czarnym, czarnym domu był czarny, czarny pokój. W tym
czarnym, czarnym pokoju był czarny, czarny stół…” I tak dalej,
aż dochodziło się do trumny z czarnym trupem. Te powtórzenia typu
„czarny, czarny” niesamowicie podsycały atmosferę grozy i
niesamowitości. Takie same historie opowiadały sobie dzieci na
koloniach w czasach PRL. To był taki dziecięcy folkor. Z takimi
właśnie historiami wyrosłam i one jakoś tam nadal tkwią we mnie.
W ogóle, chyba kiedyś ludzie więcej rozmawiali na temat zjawisk
paranormalnych niż obecnie. Kiedyś częściej opowiadano sobie
różne dziwne historie, sny, układano pasjanse, wróżono sobie z
listków czy płatków kwiatów…
Mam
wrażenie, że różne takie ludowe gawędy czy nawet „urban
legends” coraz bardziej odchodzą w przeszłość. Ludzie coraz
mniej ze sobą rozmawiają w ogóle, a już takich gawęd o duchach
to chyba już nigdzie się nie uprawia. No, chyba, że gdzieś na wsi
w domu na odludziu wyłączą prąd, to wtedy od razu ktoś pomyśli
o duchach.
Co
Pani czyta dla przyjemności, a jakie książki Pani lubi gromadzić?
AŁ:
A to zależy, bo to się zmienia. Przechodzę różne fazy
czytelnicze. W dzieciństwie to były głównie powieści przygodowe,
kowbojskie, historyczne i klasyka literatury polskiej i światowej,
bo takie książki były przede wszystkim dostępne w bibliotekach w
czasach, kiedy dorostałam. Dość długo czytywałam literaturę
grozy, science fiction, horrory i kryminały, ale miałam też fazę
literatury iberoamerykańskiej. Teraz się zestarzałam, niedługo
dobiję sześćdziesiątki, więc rzadko czytuję powieści, a jeśli
już to albo klasykę literatury, albo coś całkiem rozrywkowego,
jakieś melodramaty w stylu „wojna i miłość”, przy których
mogę się dobrze popłakać nad losem bohaterów. A poza tym, czytam
masę pamiętników i wspomnień, zwłaszcza takich z Kresów. Ale to
chyba typowe dla osób w moim wieku, że odchodzi się od fikcji na
rzecz literatury faktu, prawda?
Staram
się nie gromadzić książek, bo mam problem z ich odkurzaniem i
utrzymaniem w porządku, ale ich liczba i tak stale rośnie. Walczę
z nimi! Stale się ich pozbywam, wynoszę do biblioteki, rozdaję
ludziom, ale i tak wciąż mam ich za dużo. Co aktualnie posiadam?
Mały zbiór klasyki i wszelkiego typu czytadeł, do których jeszcze
kiedyś zamierzam wrócić, trochę pamiętników, trochę książek
z historii, mały zbiorek książek z ezoteryki, parę słowników
języków obcych. W sumie nie ma tego dużo, jakieś 600-700 sztuk. I
to się stale zmienia, bo jedne książki ubywają, inne przybywają.
Zawsze jest ruch w interesie. A jeszcze są czasopisma, które
powiększają ogólną pulę papierów w domu. Ciągle mam wrażenie,
że mam tych książek za dużo.
A
jaka jest Pani ulubiona powieść? Jeden tytuł?
AŁ:
Tylko jeden? To straszne! Mam wrażenie, że wymieniając jedną
powieść, skrzywdzę pozostałe ulubione. Ale dobrze! Jak jeden to
powiem tak: „Trylogia” Henryka Sienkiewicza. Całość! Choć
najbardziej z „Trylogii” lubię „Ogniem i mieczem”. W ogóle
cenię sobie powieść z tzw. epickim oddechem, żeby była długa,
gruba i ciekawa.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Przeprowadziłaś ciekawy wywiad. Stresowałaś się? :)
OdpowiedzUsuńDrogą mailową stresu nie ma, a w tym przypadku znam panią od jakiegoś czasu, więc tym bardziej. Ale i tak człowiek bardziej niż o stresie myśli o pytaniach i o ogólnym kształcie rozmowy, żeby to wyszło ładnie. Zawsze myślę nad myślą przewodnią rozmowy, dlatego wybieram sobie rozmówców. Wcale nie jest tak, że piszę do każdego. O, nie. Bo muszę mieć pomysł i pytania w głowie do konkretnej osoby.
UsuńCzyli jednak jakaś niepewność była... jak to wyjdzie, jakie pytania zadać itp. I nigdy nie pomyślałam, że piszesz do każdego. W twoich tekstach jak i wywiadach wyraźnie widać, że są one przemyślane i pewnie dlatego wychodzą tak dobre i interesujące :)
UsuńBardzo fajny wywiad! Madrosc, skromnosc i poczucie humoru! Dziekuje bardzo za ten material, piekna moja kochana mowa polska!
OdpowiedzUsuńTak, pani Łukawska to dobra rozmówczyni. Faktycznie, potrafi zaciekawić. Dziękuję za odwiedziny.
UsuńCiekawe opisy, ja także interesuje się już 11 lat genealogią moich przodków herbu na pewno Korwin alias Ślepowron i był drugi to Nowina. Jak sam mój dziadek mówił ze mamy dwa egzemplarze,za walki na wschodzie, czyli po Grunwaldzie był nowy herb Lubicz ( pieczęć w 1569 r. Macieja Sawiczkiego kasztelan Podlasia na przyłączeniu Wołynia i Podlasia do Polski ) z zachowaniem starego, ale jakiego ? Po 1611 r. wedle historyków mamy herb Nowina, czyli po zajęciu Moskwy. Także za króla Jana Kazimierza był kolejny herb to pewnie herb Klamry vel Cholewa jakim się posLugiwał Melchior Sawicki wojewoda Brześcia, syn Wojciecha starosty Mielnika i wnuk Macieja kasztelana. Choć na dokumentach mam ok. 350 str. opisaną historię Sawickich do szuflady, ale zagadką jest to synowie Michała Alojzego pisarza wileńskiego i poseł na sejm w 1724 r. Czyli według historyków i opisów z archiwum po rusku i ukraińsku to Michał Alojzy miał synów ; Piotr skarbnik piński i Jan chorąży petyhorski ( czyli mój pradziad wypada i miał syn Jana Walentego, ale kto był żoną tego Jana chorążego nie ma nigdzie opisu, a mieszkali we wsi Żurawlicha w powiecie Taraszcz, gubernia Kijów, Jest poświadczenie Michała Alojzego z herbem Lubicz i drugie z herbem Ślepowron i jeszcze syn Gabriel i Wawrzyniec. Mam tez wywód szlachecki z 1804 r. wnuka Jana Walentego, to Maciej syn Sebastiana ur. w 1751 r. i opis z rysunkiem Korwina ( Ślepowrona ) po ukraińsku jak starodawna szlachta. Na mojej stronie na fb jest podane po mieczu drzewko do lat 1400, mam nadzieje ze ktoś tez coś wie i podpowie na temat Sawickich ; pozdrawiam
OdpowiedzUsuńA korzystał Pan z internetowych wyszukiwarek metrykalnych?
UsuńWywiad przeczytałam z zainteresowaniem. Chętnie bym przeszła taki kurs pisania dziennikarskiego. Ja także cenię powieści z "epickim oddechem".
OdpowiedzUsuńTak, ale ja myślę, że to talent pani Łukawskiej. Jej książkę tez się tak lekko czyta, a przecież 'powinna być nudna', bo o historii, ale naprawdę czyta się to dobrze.
UsuńBardzo ciekawa rozmowa ! Aż książkę chętnie by się przeczytało :)
OdpowiedzUsuńJest ciekawa, ta książka. Powiem Ci w sekrecie, że 2 pytania 'wyrzuciłyśmy' na 'po publikacji książki o Jej mamie'. I na pewno zaproponuję pani Łukawskiej następną rozmowę.
Usuń